< > wszystkie blogi

Prowokowanie rzeczywistości

23 lutego 2014

Po co podróżuję? Niczego konkretnego w życiu nie szukam, mimo tego pod żadnym względem nie wyrzeknę się samych poszukiwań. W czasie ich trwania człowiek zawsze może dowiedzieć się, że jednak czegoś potrzebował.



Cel życia nie istnieje, lub nie jest nikomu znany. To najwspanialsze co człowiek posiada- brak obowiązku dążenia w konkretnym kierunku, wolność. Znajomość celu sprawia tylko, że wszystko staje się nieco nudniejsze, bo i sama droga do niego staje się bardziej przewidywalna. Ostatecznie celem można ustanowić bycie szczęśliwym, ale jako, że jest to pojęcie szerokie i względne, niczego nie zmienia i nie porządkuje. Prowadzi do niego nieskończona ilość ścieżek, dzięki czemu ciężar ważności przenosi się na samo życie, a nie jego podsumowanie. Podobnie jest z podróżowaniem. Teoretycznie ustanawia się pewien cel, na przykład przejście się Polami Elizejskimi w Paryżu. W praktyce, co mogę starać się wytłumaczyć jedynie na podstawie swoich doświadczeń, z tego  miejsca najmniej zapamiętuje się sam obiekt, dla którego teoretycznie przebyło się drogę. W pamięć zapada wszystko to co działo się wokół tego miejsca, ludzie których się minęło, którzy zareagowali na nas, zapach, sytuacje, które nam się tam przytrafiły. Najbardziej w konkretnym miejscu interesujące są zdarzenia, których człowiek staje się częścią. Zwiedzanie ma prowokować rzeczywistość do tego, aby ta pod wpływem zmiany miejsca, sama stała się bardziej nietypowa.

Nie wiem jak się żyje bez podróży, nie pamiętam swojego życia z czasów, gdy nie podróżowałam. Od zawsze moje bycie silnie było związane z przemieszczaniem się. Bardziej bywałam niż byłam. Rodzice, jeszcze zanim się urodziłam w każde wakacje wyjeżdżali do pracy, do Norwegii. Od czasu mojego pojawienia się, nic się nie zmieniło. Po prostu zaczęli mnie zabierać ze sobą. Jednego lata, gdy miałam sześć lat (a tam  najdalej sięgają moje wspomnienia), postanowili mnie zostawić w Polsce, żebym niepotrzebnie nie męczyła się wielogodzinną podróżą. Odpłaciłam im się za to porzucenie ciężką chorobą. Od tej pory zawsze jechałam z nimi, do czasu aż sama nie postanowiłam skonstruować sobie własnego planu na podróż, by móc poszukać dla siebie już nie tylko miejsca, ale i przeżycia.

            Pierwsza samodzielna podróż, którą przeżyłam odbyła się przez całkowity przypadek. Po pięciu latach spotkałam swoją koleżankę, która po kilku piwach zaproponowała mi podróż do Amsterdamu. Bez żadnych szczegółów, zasugerowała, że po jutrze możemy wsiąść w autobus i po prostu wyjechać. Zgodziłam się. Uznałam, że poza kosztami materialnymi nie mam niczego do stracenia. Te nie były zresztą szczególnie wysokie, ponieważ już wtedy uważałam, że najciekawsze przygody przytrafiają się przy zużyciu jak najmniejszych środków. Postanowiłyśmy zamieszkać pod namiotem, na kempingu znajdującym się kilka kilometrów za centrum miasta. O samym Amsterdamie wiedziałam niewiele, głównie to, że zabawowa młodzież lubi tam wyjechać, aby zapalić sobie nielegalnego w Polsce jointa. Nasze zwiedzanie miasta polegało po prostu na nieustannym chodzeniu. Raz na jakiś czas zaczepiałyśmy przechodniów, aby opowiedzieli nam coś o obiektach, które nas w jakiś sposób zainteresowały. Często kończyło się to wspólnym wypiciem kawy, czasami zdarzało się, że zapraszano nas nawet do domów. Pewnego razu w centrum miasta poznałam dziewczynę, która miała znaczny wpływ na to jak moje późniejsze podróże miały wyglądać. To była Polka, która na środku najbardziej ruchliwego, amsterdamskiego deptaku śpiewała polskie szlagiery, jak twierdził kartonik stojący przed nią, zarabiając na bilet powrotny do kraju. Dosiadłyśmy się do niej, aby dowiedzieć się jak radzi sobie na obczyźnie. Wbrew pozorom naprawdę dobrze. Dziennie potrafiła zarobić nawet kilkadziesiąt euro, co w całości wystarczyło na utrzymanie się w Amsterdamie. W rzeczywistości nie zbierała na bilet powrotny, był to jedynie chwyt, który miał zapewnić jej większe datki. W ramach poznawania się i chęci sprawdzenia samej siebie w pewnym momencie przejęłam od niej gitarę i zaczęłam grać kilka akordów, które poznałam kiedyś na jakimś obozowym wyjeździe. Zadziałało, ludzie zaczęli wrzucać nam pieniądze.  Odkryłam jaką moc i możliwości niesie ze sobą bycie ulicznym artystą za granicą. Po pierwsze, dzięki temu będę mogła zdobyć fundusze na podróże, po drugie poznam mnóstwo osób i sprowokuję interesujące wydarzenia, w obcym miejscu. Po powrocie z Amsterdamu natychmiast, znowu obie, postanowiłyśmy wybrać się w kolejną podróż, tym razem do Paryża i już z własną gitarą. Tam zarobiłam swoje pierwsze zagraniczne pieniądze, grając pod Łukiem Triumfalnym, przy Champs-Élysées na gitarze Czarny chleb i czarną kawę. Publiczność była zachwycona, byłyśmy egzotyczne, nieco dziwaczne, przyciągające uwagę. Pewien fotograf zaofiarował nam dwadzieścia euro w zamian za wykonanie z nami sesji zdjęciowej. To był całkowity sukces.

W Paryżu nie udało mi się nawet wejść na Wieżę Eiffla, zwiedzić Luwru - oszczędzałam pieniądze, na kolejny wyjazd. Pomimo tego, myślę, że Paryż jako miasto, a nie atrakcję turystyczną przeżyłam znacznie bardziej niż niejeden turysta, który grafik swojej podróży miał od góry do dołu wypełniony zwiedzaniem zabytków. Poznałam ludzi, którzy są integralną częścią miasta, a których nijak nie jest w stanie zaoferować żadne z biur turystycznych. Prowokujcie swoją rzeczywistość do zmian, poprzez ciągłe ingerowanie w nią, w nietypowy sposób. Zamiast oglądać, przeżywajcie.


 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Autor
O blogu
Najnowsze posty
Najpopularniejsze posty

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi